środa, 19 października 2016

3. Cracovia Półmaraton Królewski - jestem dwójkołamaczem!

Jesienny Cracovia Półmaraton Królewski na dobre wpisał się w kalendarze krakowskich biegaczy. Jesień, chłodno, idealny czas na bieganie. Rok temu impreza strasznie mi się spodobała, a więc wiadome było, że wrócę w tym roku. A właściwie to wrócimy, bo przez ten rok zdążyłam zarazić bieganiem też Wojtka. 

Razem chodziliśmy więc na treningi, które nawet wyglądały trochę podobnie, tylko u Wojtka oczywiście było szybciej. Wojtek trenował pod konkretny czas. A ja, jak to ja... Trenowałam sobie dla przyjemności ;) Oczywiście, regularnie, wplatając jedno długie w tygodniu, przebieżki, itp, itd. Ale bez żadnego planu. Znowu! 

I oto nadszedł ten dzień. Jak na złość rano było paskudnie, padało, wiało i do tego było zimno. No tak, przecież października w tym roku nie ma, tylko od razu zaczął się listopad. Brr. Przyszykowane dzień wcześniej ciuszki tak jakby trochę nie pasowały do aury za oknem... Do samej areny biłam się z myślami w czym właściwie mam startować. Na szczęście po rozgrzewce porzuciłam wizję wystartowania w kurtce i w rezultacie zostałam w bluzce z krótkim rękawem i rękawkach, które dostaliśmy w pakiecie. A co tam, mam biec szybko, to przynajmniej będę miała dobry system chłodzący ;)

Póki jeszcze wyglądamy świeżo... ;)

Przed biegiem spotkaliśmy Anię i kibicujących nam Wojtka i Monikę. Trochę pogaduszek, śmieszków i popędziliśmy w stronę naszych stref startowych. Jak zwykle miałam najdalej ;)

Plan na bieg miałam taki: oddaję mój los w ręce pacemakerów. Albo trzymam się ich do końca, albo próbuję na końcu przyspieszać (ta opcja wydawała się jednak mało prawdopodobna ;) ). Wojtek tyle czasu wiercił mi dziurę w brzuchu o złamanie dwóch godzin w półmaratonie, że musiałam tym razem spróbować. Chociaż szczerze, to jakoś średnio widziałam mój bieg przez ponad 20 kilometrów w tempie poniżej 5:40...

Wystartowaliśmy. Morze ludzi przelało się przez start koło areny. 7000 biegaczy. Było to bardzo mocno czuć, szczególnie na pierwszych kilometrach. Kurczowo trzymałam się balonów, co naprawdę nie było proste. Ciągłe przeciskanie się między ludźmi, wymijanie...

Przy niebieskich balonach biegł mój Wojtek vel petarda ;)

Na 4-tym kilometrze prawie się wywaliłam, na szczęście dzięki ściskowi ktoś tam z tyłu mnie podtrzymał (baardzo dziękuję!). Potem znowu był ciężki odcinek koło punktu odżywczego na 5. kilometrze. Ścisk, kałuże. Musiałam biec po trawie (a raczej po błocie), żeby dotrzymać kroku balonom. A i tak trochę mi uciekły... I znowu gonienie. Średnio podobały mi się międzyczasy na zegarku, czułam poza tym, że biegnę za szybko. Pod mostem koło bębniarzy (którzy swoją drogą są ekstra!) zegarek pokazał mi tempo kilometra w 5:15. Ups...

Na Alejach w końcu się rozluźniło. I przestało chyba padać. Na Błoniach zaczęłam czuć zmęczenie. 10 kilometrów minęło w tempie 56 minut. Mniej więcej na 11 kilometrze postanowiłam, że przestaję gonić balony. Jak dla mnie biegli za szybko Na płaskim odcinku na Błoniach utrzymywali tempo 5:25 - to zdecydowanie za szybko dla mnie jak na półmaraton ;)

Odpokutowałam to tempo troszkę dalej, przy małym podbiegu w stronę Rynku. Na samym Rynku za to pięknie, byli kibice, aż chciało się uśmiechać :) Siły wróciły.



Najbardziej bałam się chyba odcinka bulwarów w stronę Areny. W zeszłym roku właśnie tam miałam największy kryzys i tam przeszłam do marszu. W tym roku pojawił się jeszcze lodowaty wiatr. Starałam się utrzymywać to tempo 5:40, ale nie do końca mi się udawało. Wiedziałam za to, że mam jakiś zapas z pierwszej połowy biegu. Kryzysy były, ale zacisnęłam zęby i je przetrzymałam. Nie mogłam przejść do marszu. Nie było takiej opcji!

Na 19 kilometrze marzyłam już o mecie i o cieple. W butach mi chlupało, z nosa ciekło, a na skostniałe ręce naciągnęłam sobie rękawiczki. Jak dobrze, że je miałam (dziękuję Wojtu :*)! Ostatnie dwa kilometry bolały jak nie wiem. Na 20-tym zobaczyłam, że mi się uda złamać te dwie godzinki. O ile się nie wywalę i nie przestanę biec ;) Jak się okazało potem, na końcu jednak przyspieszyłam. Czułam jednak, że biegnę na ostatnich nogach, ten odcinek do areny dłużył mi się niemiłosiernie! Przed metą czekał na mnie Wojtek, do którego miałam siłę tylko krzyknąć. Biegł za mną te sto metrów i motywował... I zmotywował do tempa 5:15 :)



Na metę wbiegłam naprawdę wyczerpana. Jeśli ktoś wpadł wtedy w euforię, to Wojtek :) Zrobiłam to! Przebiegłam półmaraton poniżej dwóch godzin! :) A konkretnie w 1:58:57. Wojtek tez pobiegł bardzo ładnie - spełnił swoje założenia i przebiegł w 1:27:01. I to z narastającą prędkością :) Zapewne nie każdy może się pochwalić takim półmaratońskim debiutem.



Jak już doszłam do siebie na mecie, okazało się, że... krwawię ;) Bluzka we krwi, numer startowy też... I część buźki ;) Źródło krwi zlokalizowałam w nosie, więc nie było to nic groźnego. Ale widać przynajmniej, jak walczyłam! :D

Te plamy to niestety krew :)

Wystałam się w kolejce po medale. Za metą naprawdę było tłoczno. W sumie to na całym tym biegu było tłoczno. Strach pomyśleć, jak będzie za rok ;)



Podsumowując - było fajnie! Trochę szkoda, że trafiła się taka paskudna pogoda, bo nie było zbyt dużo kibiców, praktycznie nie było after party, tylko wszyscy pochowali się w arenie. Dobrze, że była chociaż taka opcja. Ale pod względem wyników było elegancko. Ja tylko troszkę żałuję, że nie cieszyłam się tym biegiem tyle, ile bym mogła - skupiałam się najpierw na trzymaniu się balonów, a potem na utrzymaniu tempa. Jak już pisałam w poprzednim wpisie - to nie to, co Hemli lubi najbardziej :) Ale o czas też czasem warto powalczyć ;)



Moje międzyczasy wyglądały tak:


Porównując z zeszłorocznymi... (w zeszłym roku nie miałam zegarka i biegłam na samopoczucie)



Postęp jakiś jednak widać :)

Po zawodach odebrałam jeszcze jedną nagrodę - statuetkę Królewskiej Triady Biegowej za ukończenie tegorocznych Cracovia Maratonu, Biegu Trzech Kopców i właśnie półmaratonu. Bardzo fajny pomysł. 



A co teraz? Absolutnie nie czas na odpoczynek ;) Za miesiąc bowiem znowu czeka mnie półmaraton... Tylko tym razem z  zupełnie innej bajki ;) Ale o tym następnym razem.

2 komentarze:

  1. Ładny to był bieg, walka była, była krew, a i na pewno "wiercenie dziury w brzuchu" o wyniki się nie skończyło.
    Powiedziałbym, że raczej zaczęło:)
    Plan też jakiś w końcu zorganizujemy:*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nono ;) Zanim zaczniesz szaleć to pamiętaj Mój Drogi, że ja za wynikami nie gonię :) Następna walka o życiówkę najwcześniej w kwietniu :P

      Usuń